Hallelujah

Nie będę pisała o tym, co wydarzyło się wczoraj. Powiem tylko, że wydarzenie to pozostawi we mnie niezabliźnioną ranę do końca moich dni. Bałam się. To zdarza się rzadko. Byłam przerażona. Strachem sparaliżowana. Zszokowana. Rozbita na miliony drobnych części. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam narodziny nowego człowieka w osobie dotychczas tak dobrze mi znanej. Tak wiele gniewu i nienawiści, które skumulowały się w tym jednym, okropnym momencie... Nie, proszę, nie. Ja, jak zwykle naiwna, próbuję zapominać.
Kilkanaście głębokich oddechów w połączeniu ze wstrząsającymi siedmioma minutami coveru Jeffa Buckley'a skutecznie złożyło mnie w jedną, choć wciąż chwiejną, całość. Ja kiedyś sobie poradzę.

 

O świętach już tylko marzę, ale niech chociaż we wspomnieniach pozostaną one nieskazitelne, śnieżnobiałe. Czarodziejskie, mimo zimowego chłodu, ale również i ciepła (nie, absolutnie nie rodzinnego), które emanowało wyłącznie od zapalonej przeze mnie świecy. Nawet ta pozorna atmosfera, sztucznie powstająca i trwająca później niedługi czas, ulotniła się bezpowrotnie. Dobranoc, Świecie.

Komentarze