Tears in the rain

24.01
W końcu nadszedł dzień koncertu semestralnego. Wydarzenia długo przeze mnie wyczekiwanego, do niedawna wydającego się niezwykle odległym. Stresowałam się, od samego rana. Nie samym faktem występu, bo zabawa w śpiewanie przez publicznością to sama przyjemność, lecz tym, że On tam będzie. Ogromne ilości szczęścia przeplatały się z mnóstwem obaw i szczyptą, wspomnianego wcześniej, uciążliwego stresu. W szkole siedziałam jak na szpilkach. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co wydarzy się po południu.
Jakie to niesamowite. Niewiedza - wszystkie niespodzianki przyszłości. Już za kilka godzin wszystkiego się dowiem, ale póki co, zmuszona jestem do egzystencji w niepewności, która przyprawia mnie o zawrót głowy.
Kiedy zjawiłam się już na miejscu, przywitałam się z całą ekipą. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy próbę, gadaliśmy, graliśmy, śpiewaliśmy - jak na muzycznie zakręconych ludzi przystało. Oczywiście, że Go jeszcze nie było. Gdyby był, nie pisałabym o wszystkim z taką naturalną swobodą.
Miejsce, w którym występowaliśmy, emanowało ciepłem. Kremowe ściany i widniejące na nich obrazy, przenosiły nas jakby w zupełnie inną epokę. W oknach zamaszyste, czerwone zasłony, za nimi zaś najbardziej urokliwa część mojego miasta, zapadająca się w wieczór. I ja - analizująca kolejność występów, choć tak naprawdę... Wpatrująca się tylko i wyłącznie w jego nazwisko. Śmiech. Naprawdę, w takich sytuacjach potrafię tylko śmiać się z samej siebie. Bo reakcja mojego organizmu w takich sytuacjach nie zasługuje na nic więcej, a już na pewno nie na powagę.
Może ten post powinien skończyć się w tym miejscu, bo... W tym miejscu skończyłam się ja. Od tej pory tylko patrzyłam i słuchałam, nie zastanawiając się nad niczym. Wiedziałam, że myślenie doszczętnie by mnie zniszczyło, dlatego po prostu skupiłam się na tym, że... Chwila, która trwa, może być najlepszą z Twoich chwil.
Absolutnie taką nie była, pewnie przez moją nieśmiałość. To dziwne, że używam tego słowa. Nieśmiałość. Powinnam raczej powiedzieć głupota, bo nie podeszłam, nie porozmawiałam. Martyna, do cholery, przecież nic nie stracisz, możesz jedynie zyskać - powtarzam samej sobie. Muszę o tym pamiętać. Cenna nauka na przyszłość.
Mimo wszystko, wieczór był niezwykle miły. Szkoda tylko, że zdołałam wydusić z siebie jedynie "cześć", na pożegnanie.

"Na razie, trzymaj się."


Tak, trzymam się. Będę walczyć jak Polacy o wolność internetu.

Komentarze