dom zachodzącego słońca



To dziś zobaczyłam go po raz pierwszy. Na ogromnej - mającej w zwyczaju przyciąganie swym czarem - łące, powstaje dom. Nie ma w nim drzwi ani okien - ot co, stabilna, prosta i całkiem zwyczajna konstrukcja oblana blaskiem zachodzącego słońca.
Zaburzył on konwencję mojego symbolu wolności i braku ograniczeń. Po prostu pojawił się tutaj z niewiadomej przyczyny i perfidnie zaszył się na krańcu mojej łąki (mojego świata?).
Co prawda wciąż mogę szczycić się zielenią mojej trawy i rozkoszować ilością pozostałej przestrzeni nasyconej szczęściem zajmującym spore jej tereny, ale teraz jest to miejsce uległe. Może stracone, może szczęśliwie uratowane. Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem, jednakże jestem pewna:
Jego metamorfoza wydarzyła się bez mojej zgody.
Jakim prawem ktoś może ingerować we fragment czyjegoś świata? Przywłaszczyłam sobie smak tutejszego powietrza. Nie zabierajcie mi upojenia dla zmysłów. Odrobina rozkoszy jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a ja nie lubię niechcianych zmian.

Dom. Dom nie jest miejscem. Dom to stan ducha i energia. Ten prawie-dom, pusty do granic możliwości, przyjął mnie w swoje ramiona. I każe mi pisać, więc ja... Cóż mi pozostaje? Siedzę na betonowych płytach i wpatruję się w siwe, surowe cegły - zmuszana jestem do rozmyślań.
Kiedyś zamieszka tutaj ktoś. Może będzie to podręcznikowo szczęśliwa rodzina, a może zbłąkany samotnik poszukujący schronienia lub sposobu na ucieczkę.
A póki co, dom ten czuje moje tętno. Dźwięki mojej duszy cudownie współbrzmią z jego czekaniem na zmartwychwstanie.

Komentarze