Jak polubić Kraków? Nieporadnik I

Ponad rok temu stało się - życie ułożyło mi plan, który obejmował zorganizowanie swojego bytowania w mieście Kraków. Miesiące mijały, znajomi pytali o opinię, a ja nie czułam magii, o której wielu opowiada, pisze, śpiewa. Dla mnie było to miasto zimne, ciemne, szare, obce, przemoknięte deszczem. Nie stanowiące całości – przypominające niedokończoną, bezkształtną łamigłówkę typu „połącz kropki” – kilka ulic, na nich odnośniki w postaci uczelnianych budynków i kilka linii tramwajowych. 
W tym roku za cel obrałam sobie znalezienie sposobu na Kraków. Mój Kraków.


Krok pierwszy. 
Zmieniłam mieszkanie. Okolicę, warunki.
Obecnie mam zaszczyt mieszkać w kawalerce o metrażu pozwalającym mi nie pukać, kiedy wychodzę z łazienki. I już nie muszę się martwić, że uszkodzę kogoś, kto w danej chwili przebywa, w tak bliskiej łazience, kuchni. A że poczucie bezpieczeństwa jest z jedną naczelnych dla społeczeństwa potrzeb to bardzo sobie to cenię.
Jeśli gotuję i coś mi spada, tym razem mogę to przypisać wyłącznie mojej niezdarności. Nie jestem zmuszona do, skrupulatnie wcześniej przemyślanej, organizacji miejsca dla naczyń i składników, które podczas przyrządzania obiadu ze względu na (delikatnie mówiąc) dość ograniczone możliwości przestrzenne, potrafiły znaleźć się na biurku, krześle i łóżku. Jednakże to nie koniec luksusów! Jeśli już ugotuję, mam miejsce, by usiąść i spokojnie zjeść (tych, którzy mogliby poczuć się zaskoczeni tą wiadomością, uświadamiam – tak, studenci mający takie ludzkie potrzeby również istnieją i przy okazji kieruję mały apel do tych, którzy próbują wciskać nam zimne, ciasne sutereny z ogrzewaniem elektrycznym w kosmicznych cenach: życzę powodzenia w szukaniu naiwniaków, czyli pewnie nieświadomych słuchaczy pierwszego roku, i współczuję przeżyć, które sprawiły, iż wrzucacie wszystkich studentów do jednego, bardzo brudnego i uwłaczającego człowieczeństwu, worka). Muszę jednak przyznać, że gdy przywołuję wspomnienia związane z moim pierwszym studenckim lokum, czasem się łezka w oku zakręci...

Pamiętam i nigdy nie zapomnę:
Tych wiecznie niestygnących kuchennych palników, nieustannie w gotowości do działania, które na straży mojego bezpieczeństwa co najmniej kilkanaście razy w czasie naszej współpracy uruchomiły łuk odruchowy, by uchronić mnie przez bardziej zaawansowanymi poparzeniami niż te, które już zdążyłam sobie zafundować. 
Tych nocy – ileż wysiłku trzeba było włożyć w to, by były one ciepłe! Ale, jak mówią, w życiu nic łatwo nie przychodzi, na sukces trzeba zapracować, więc pracowaliśmy – ja i polar, dwa koce oraz farelka.
Wisły za rogiem, łabędzi i przystanku tramwajowego, na który można było spokojnie dobiec w ciągu 20 sekund od wyjścia z mieszkania. To tak na poważnie.
Na zawsze w moim sercu.

Krok pierwszy spełnił swoją rolę. 
Kraków akceptuję, czuję się tu swobodnie, mam tu swój cichy kąt, do którego lubię wracać po całodziennej bieganinie w okolicach centrum. Co prawda gdybym gdzieś przypadkiem spotkała Kraków na ulicy, zapewne nie wpadlibyśmy sobie w ramiona, ale jesteśmy na dobrej drodze, by nawiązać trwałą nić porozumienia.

A może Wy znacie jakieś metody?
Wypróbuję!

Komentarze

  1. Myślę, że zjednasz sobie Kraków śpiewem - nie umiem sobie wyobrazić piękniejszej relacji. Tak jak z małym dzieckiem - ono rozpozna głos i śpiew - pójdzie za nim! Kraków odda Ci swoje serce... a może i kiedyś wpadniecie sobie w ramiona:)

    Pozdrawiam Cie serdecznie!
    Agata Zabadaj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze śpiewaniem również mamy dość skomplikowaną relację ostatnio, a może raczej - intymną, taką wyłącznie w domowym zaciszu. Ale kto wie, może kiedyś wyruszymy w świat...
      Pozdrawiam!

      Usuń

Prześlij komentarz