Los dał ludziom odwagę znoszenia cierpień

Niech sentencja Homera, której użyłam zarówno w maturalnej rozprawce, jak i mowie, stanowi tytuł. Na znak tego, że nie wyzbyłam się jeszcze racjonalnego myślenia, nadziei i wszystkiego tego, co powinno towarzyszyć mi przy wkraczaniu w, rzekomo, dorosłe życie.

Owe życie podczas mojej kilkumiesięcznej nieobecności na blogu mogę porównać do dryfowania na powierzchni bezkresnego oceanu. Gdy wydawało mi się, że brzeg, czyli możliwość wyjścia z ogromu bezsilności, jest niedaleko, przybywała kolejna fala, która pochłaniała mnie wraz z resztkami entuzjazmu i pozytywnej energii. I wówczas kiedy świat wymagał ode mnie większej niż zwykle siły wewnętrznej oraz gotowości do działania, traciłam je doszczętnie i pogrążałam się w dniach podobnych do niebytu, które wypełnione były kuriozalną walką z porankami, nauką, snami i myślami o przyszłości. Są bowiem wieści, których nie chciałoby się usłyszeć i, choć podejmowałam kilka prób, nie potrafiłam o niech napisać, bo każde słowo wydawało mi się skrajnie niewłaściwe lub niewystarczające. Jednakże czasem nie da się zatuszować smutku – szczególnie, gdy jest się częścią społeczności szkolnej i lakoniczne, ironiczne odpowiedzi w pewnym momencie przestają pełnić swoją rolę, czyli zagłuszać ciekawość. Przeciwnie – albo budzą zainteresowanie, albo szczere współczucie i chęć pomocy, co, ku mojemu zaskoczeniu, nietrudno rozróżnić. Było więc tak, że pomimo mojego początkowego sprzeciwu wobec rozmów, w końcu się przełamałam i… Zadziałało. Pomogło. Opowiadałam. Tak, jakby była to historia, którą przypadkowo znalazłam wśród setek innych, na portalu internetowym czy w gazecie. Bez łez. Niby o swoich odczuciach, ale traktując je z właściwym dystansem i przekazując w okrojonej formie. Bo miałam świadomość, że pod wpływem emocji, wyzbywam się logicznego myślenia. I tak, z dnia na dzień, początkowo druzgocąca informacja stawała się nieco niewygodnym, wciąż niepotrzebnym, nieproszonym, lecz takim elementem codzienności, który mnie nie paraliżował, nie wyłączał z normalnego funkcjonowania, choć wciąż zrobić mogłam niewiele. A skoro czas leczy rany, uczy nas pogody i nie będzie na nas czekał, nadszedł taki moment, że mogę wspomnieć o tym także tutaj i decyduję się na to z jednego, prostego powodu – dzięki kilku wiadomościom, które otrzymałam po publikacji poprzednich wpisów. Okazało się, że cenicie i podziwiacie moją szczerość. Dopiero wtedy, gdy wpisy wywołały taki pozytywny odzew, dotarło do mnie, że prowadzenie bloga ma sens, gdyż mogę podarować Wam poczucie, że jest ktoś, kto przeżywa czy odczuwa podobnie, dzięki czemu możemy wpływać na siebie wzajemnie, a to jest ogromna i wdzięczna moc. Tak – pisanie to dla mnie swoista terapia, a świadomość, iż jest kilka osób, które tutaj zaglądają, jest dla mnie motorem napędowym. Dlatego jeśli jesteś tutaj, czytasz moje elaboraty, masz jakiekolwiek przemyślenia z nimi związane, pragniesz się czymś podzielić, przekaż mi kilka słów – w komentarzu, w wiadomości prywatnej, drogą mailową lub na żywo, jeżeli będziemy mieć okazję, by się spotkać.

Do rzeczy. Mój dziadek to jedna z najważniejszych osób w moim życiu. To ojciec, przyjaciel, „kawał chłopa”, największy fan mojej działalności muzycznej, kompan wycieczek rowerowych i baczny obserwator rzeczywistości, którą bezpiecznie dawkował mi odkąd jestem na tym świecie. Uwielbia zmieniać tematy podczas rozmowy w najbardziej nieodpowiednich momentach (co zwykle niesamowicie mnie bawi, dla przykładu: potrafi wtrącić frazę „A te czołgi w 39’…” w czasie dyskusji na odnośnie siatkówki!), nienawidzi kabaretów i nie jest wybitnym kierowcą. Charakter ma raczej trudny, lecz gdyby kazano w jakiś magiczny sposób zmierzyć miłość, jaką go darzę, nie znalazłabym narzędzia o wystarczająco wielkiej skali. I to właśnie on, mój kochany dziadek, od losu otrzymał iście cyniczny prezent, będący namacalną projekcją najczarniejszych myśli – diagnozę. Słowami księdza Jana Kaczkowskiego, którego uwielbiam i uznaję za autorytet, z właściwym dla niego poczuciem humoru (w tej sytuacji na pograniczu absurdu), brzmi ona następująco: „Szału nie ma, jest rak”. I nagle nieistotne stało się wszystko, co dotychczas stanowiło największe zmartwienia, bo w kontekście choroby, tym bardziej przy początkowym zetknięciu się z informacją o niej, problemy, które narastały do rangi życiowych dramatów, wydają się być błahe. Z perspektywy czasu, czyli tych minionych kilku miesięcy, jakoś łatwiej jest o tym pisać czy mówić, choć nowotwór, niestety, nie postanowił cudownie zniknąć.
Szok, niedowierzanie czy rozpacz, ustąpiły miejsca działaniu. To oczywiste, iż tego rodzaju wieści w znaczący sposób wpływają zarówno na chorego, jak i całą jego rodzinę, lecz… Warto od czasu do czasu odciążać umysł od tych niewygodnych myśli – skupić się na pracy, wsparciu, rozmowach, radości i spędzaniu chwil razem. Nie ma w tym nic niewłaściwego. Przyznaję - czułam się wyjątkowo bezradna wobec zaistniałej sytuacji, jednakże postanowiłam robić rzeczy małe i wierzyć, może naiwnie, że również mogą być w pewien sposób znaczące. Uczyłam się, by móc pokazać dziadkowi świadectwo z czerwonym paskiem, gdyż bardzo mu na tym zależało. Towarzyszyłam mu podczas pierwszej radioterapii w Centrum Onkologii w Gliwicach. A gdy nas odwiedza, robię mu ulubione cappuccino. I tak nam mija czas. Chwilowo w oczekiwaniu na kolejne etapy walki.
W międzyczasie skończyłam 19 lat, pożegnałam się ze wspaniałym liceum, napisałam maturę i przyniosłam do domu, bez uprzedniego zezwolenia, kotka, obecnie adresata monstrualnych ilości czułości. I jeśli którykolwiek z tych tematów zasługuje Waszym zdaniem na wpis, koniecznie mnie o tym powiadomcie!

Zakończę dziś kilkoma życzeniami, które mimochodem usłyszałam niedawno w rozmowie dwóch starszych kobiet w autobusie:

„Zdrowia przede wszystkim, reszta sama przyjdzie!”

Komentarze